Czwartek, 28 marca 2024. Imieniny Anieli, Kasrota, Soni

Kandyty: Wspomnienia Cecylii Braś

2010-05-14 12:10:04

Wspomnienia z lat 1940 -1946 z pobytu w łagrach na nieludzkiej ziemi i w Baszkirii.

Kandyty: Wspomnienia Cecylii Braś
KANDYTY 2008


Dnia 10.02.1940 r., o godz. 4 rano bardzo głośno zastukano do drzwi naszego domu, towarzyszyły temu okrzyki „atkroj”, co znaczy otwórz. Tato wpuścił pukających do mieszkania. Weszli sołdaci i mężczyzna, który poinformował nas, że posiadają nakaz rewizji. Ojcu kazali uklęknąć z rękami w górze, obok niego stanął jeden z sołdatów – trzymał bagnet wymierzony wprost w pierś ojca – reszta zajęła się rewizją. Całe to zamieszanie i widok klęczącego ojca mocno mnie przeraził, trzęsłam się ze strachu. Bałam się, aby tacie nie omdlały ręce i aby Rosjanin nie przebił go bagnetem.

Po zakończeniu rewizji poinformowano nas, ze mamy 15 minut na opuszczenie domu. Mama ubierała nas i bardzo płakała. Mimo że nakazano niczego nie zabierać, tato wziął swoją i naszą odzież, pościel, mięso, pozostałą w domu mąkę, kilka łyżek, ze 3 kubki, garnek i worek pszenicy. Drugi worek jeden z Rosjan wysypał na podłogę twierdząc, że „u was wsioho mnogo” – co znaczy wszystkiego dużo. Załadowali nas na sanie, mama pootulała nas ciepło.
Tak opuściliśmy nasz nowy dom, pozostała również stodoła, obora i żywy inwentarz: kury, 2 świnie i 2 krowy. Pamiętam, że zamartwiałam się o to, kto wydoi krowy, kto poda siana zwierzętom. Mama ciągle płakała…

Tak dowieźli nas do Przemyśla, tam załadowano do pociągu osobowego do Lwowa. Na dworcu we Lwowie kazano nam przesiąść się do wagonów bydlęcych. Na środku każdego z nich stał mały piecyk. Do tych wagonów ładowano ludzi do oporu, szybko zrobiło się bardzo tłoczno. Cały czas pilnowali nas sołdaci z karabinami. Pamiętam, że otrzymaliśmy posiłek, który stanowiła kromka chleba i zupa z przemarzniętej kapusty i takiej samej cebuli, którą okraszono rybim tranem. Zupa przypominała swoim wyglądam popłuczyny. Jeśli ktoś posiadał jakieś naczynia, to dostał również trochę przegotowanej wody. Potem usłyszeliśmy szczęk zamykanych na kłódki drzwi wagonów i ruszyliśmy w drogę.

Pamiętam, że przysnęłam. Obudził mnie wielki płacz i modlitwy zgromadzonych w wagonie ludzi. Z emocji mocno rozbolała mnie głowa, nie rozumiałam, co się dzieje. Okazało się, że nasz sąsiad dostał załamania nerwowego, wyklinał Stalina. Rozpaczał, że musiał wszystko zostawić i jedzie w nieznane, klęczał trzymając w dłoniach obraz Matki Boskiej. Modliliśmy się razem z nim, ludzie przykładali mu do głowy ręczniki chłodzone lodem, który zebrał się na oknach wagonu. Nie przyznałam się mamie, ze bardzo boli mnie głowa, nie chciałam jej martwić.
Jechaliśmy bez przerwy, dzień i noc… Przystanęliśmy, aby zmienić lokomotywę; podano nam przegotowana wodę, chleb i zupę. Stan sąsiada nie poprawiał się. Gdy dotarliśmy do Charkowa, zostawiono go w miejscowym szpitalu, a my ruszyliśmy w dalszą podróż. Nie potrafię powiedzieć dokładnie, jak długo jechaliśmy, ale myślę, że ponad miesiąc. Nie myliśmy się, nie zmienialiśmy ubrań, czasami udało się opłukać ręce i twarz.

Pewnej nocy pociąg zatrzymał się, usłyszeliśmy polecenie – „wysiadka”. Noc była bardzo mroźna, przez gęstą mgłę prześwitywał księżyc i zarysy wielkich sań. Dziś wiem, że były przystosowane do przecierania się przez głęboki śnieg. Na jednych z sań dostrzegłam rodziców, którzy ścielili dla nas koc, pierzynę i poduszki. Położyli nas na saniach; z jednego brzegu siostrę Annę, braci: Mariana i Mieczysława, a drugiej strony mnie. Nakryli nas pierzyną i drugim kocem, opasali wszystko sznurem, z boku położyli resztę bagaży. Ruszyliśmy w lasy, mama i tato szli za saniami. Martwiłam się bardzo, że jest im zimno. Panował bardzo duży mróz. Nie wiem, jak długo jechaliśmy, niczego spod pierzyny nie widziałam. Pamiętam tylko, że słyszałam płacz jakichś matek, że dziecko wypadło z sań. Mój brat, Marian, trochę płakał, bo było mu za gorąco. Wtedy sanie stanęły, mama poprawiła posłanie i znowu ruszyliśmy na miejsce pobytu.

Pierwsze co pamiętam z tej podróży to to, że był dzień. Gdy rozejrzałam się, zobaczyłam dokoła gęsty, wysoki las. Pomiędzy drzewami stały baraki . Do jednego z nich rodzice wnieśli na rekach Mariana i Mieczysława. Ja z siostrą szłyśmy same. Baraki były duże, podzielone na pomieszczenia, na środku każdego z nich stał blaszany piec do ogrzewania. Umieszczono po 4 rodziny w każdej z takich kwater. Każda rodzina miała do dyspozycji pryczę, stół i ławę. Ściany pomieszczeń wykonane były z drewna (ciosanego od środka), szpary pozatykano mchem. Później okazało się, ze mech był wylęgarnią pluskiew i karakanów (karaluchów), które w nocy gryzły dotkliwie i nie dawały spać. Tego dnia pierwszy raz umyliśmy się wodą, którą zdobyliśmy topiąc śnieg. Pamiętam, że przyszedł do nas enkawudzista, aby pospisywać wszystkie rodziny.

W nowym miejscu naszego zamieszkania panowało przeraźliwe zimno. Mrozy dochodziły do – 40, a nawet – 50 stopni. Ludzie chodzili do pracy przy wyrębie lasu, moi rodzice i siostra również.
Przebywaliśmy za Uralem na zachodniej Syberii; Dierewnia Wietłany - Nowyj Posiełok, Krasnogorskij Rejon, Obłaść Perm.

Zaczęło się nasze życie w łagrach. Rodzice i moja 14 letnia siostra pracowali przy wyrębie lasu. To starsza siostra zaprowadziła mnie i zapisała do szkoły. Siedziałam w ostatniej ławce i z początku niczego nie rozumiałam, ale bardzo starałam się, aby poznać litery czyli „ruskie bukwy” i cyfry. Ukończyłam pierwszą klasę.

Codziennie przed pójściem do szkoły, musiałam pójść w tzw. „kolejkę” do stołówki, aby kupić zupę dla siebie i braci. Stojąc w kolejce bardzo marzłam w ręce i nogi. Wychodziłam z domu o 4 rano, ponieważ do stołówki było ok. 2 km, otwierano ją o godz. 6 00. W drodze powrotnej do baraków musiałam też przynieść wodę, którą rozwoził w zimie beczkowóz. Człowiek, który ja rozlewał często zamiast do wiaderka, polewał ją po naszych rękach. Starałam się donieść wodę jak najszybciej i szybko ratowałam zmarznięte ręce. Mróz wciskał się za paznokcie, gdy rozcierałam ręce czułam się jak zamroczona, w uszach pojawiał się wielki szum, ciemniało w oczach, twarz była zimna. Byłam bardzo osłabiona, kołatało mi serce. Bracia byli mali, nie zdawali sobie sprawy co ze mną się dzieje. Powtarzało się to wielokrotnie, bałam się, że zamarznę, cierpiałam. Kiedy zimno odchodziło, pojawiał się wielki ból. Jednak byłam za braci odpowiedzialna, opiekowałam się nimi.

Gdy mama wychodziła do pracy, zostawiała nam kilka landrynek dla dzieci, które kupowała na kartki. Nie wiem jakie były przydziały, mama wykupywała, a ja dzieliłam je tak, aby starczyła na jak najdłużej. Brat Marian był płaczliwy, więc często odmawiałam sobie cukierków i oddawałam mu swoje.

Pewnego dnia mama przyniosła z pracy trochę pierza i zrobiła z niego poduszkę. Razem zaniosłyśmy ją do kobiety, która miała krowę i wymieniłyśmy na mleko. Chodziłam do niej co dwa dni po mleko. Pamiętam, że gdy je niosłam, nie mogłam oprzeć się pokusie aby go nie spróbować. Spróbowałam tylko kilka kropel, wiedziałam, ze nie mogę więcej, bo czekają na nie młodsi bracia. Bieliłam im nim kawę zbożową, samego mleka nie dostawali nigdy. Brat Mieczysław zachowywał się spokojnie, Marian ciągle czegoś chciał. Pewnego dnia przypomniał sobie jabłuszka i zaczął płakać.

Pocieszałam i uciszałam go jak potrafiłam, aż w końcu usnął. Spojrzałam przez okno i zobaczyłam, że spomiędzy drzew wygląda jarzębina. Wyszłam na dwór, ułamałam kilka zlodowaciałych gałązek i po powrocie do domu, położyłem je na piecyku. Gdy zaczęły odtajać, roztaczały woń jabłuszek, trochę się nawet przysmażyły. Gdy Marian wstał podałam mu owoce jarzębiny, mówiąc, że to jabłuszka. Jarzębina była trochę cierpka, ale smaczna. Mariankowi też smakowała. Jednak jarzębinowe jabłuszko nie na długo pocieszyło mojego braciszka. Za jakiś czas przypomniał sobie o jajeczku. Płakał i prosił „daj jajeczko”. Próbowałam odwrócić jego uwagę, prosiłam go, żeby nie płakał; tłumaczyłam, że za oknem śnieg i mróz, kurek nie ma, jajeczek też i płakałam razem z nim. W końcu uspokoiłam go cukierkiem…

Z czasem nastała odwilż. W baraku obok nas mieszkali Rosjanie. Obok ich baraku spacerowała starsza kobieta, a obok niej drepta 2 czy 3 kury. Zabrałam z sobą garść kopiejek i podeszłam do niej – nie znałam języka rosyjskiego, ale odważyłam się i powiedziałam:
- Babuszko, zdrastwujt’ie.
Odpowiedziała mi i zapytała:
- Czto skażesz?
Odpowiedziałam, że mam 4-letniego braciszka, który płacze z głodu i domaga się jajek. Poprosiłam ją, aby sprzedała mi jedno. Kobieta nie była zbyt miła, odezwała się do mnie w te słowa:
- Wy, kułaki macie pierzyny!
Całując ją po rękach prosiłam dalej o jajko. Zlitowała się, sprzedała mi jedno. Byłam tak szczęśliwa, że w podskokach pobiegłam z tym skarbem do domu. W domu pochwaliłam się swoją zdobyczą, ugotowałam ją podzieliłam na pól i podałam braciom. Wiedzieli, że nie ma po co płakać, jedno jajeczko musiało wystarczyć.

Mijały kolejne dni, żyło nam się coraz biedniej. Skończyła się nam mąka i okrasa; pozostała pszenica. Codziennie gotowałam ja na wodzie, którą jakoś zdobywałam. Do mycia używaliśmy topionego śniegu i ługu z popiołu. Przygotowało się go w ten sposób, że topiło się śnieg, gorącą woda pośniegową zalewało się popiół, przecedzało się to przez sito, na którym osiadał ług. Dodawało się go do wody i prano w nim, mydło nie było wtedy osiągalne.

Codziennie rano odwiedzał nas enkawudzista, który sprawdzał, czy dorośli wyszli do pracy. Wieczorem sprawdzał, czy wszyscy wrócili. Wieczorami przychodził w asyście strażników. Była to pora wieczornej modlitwy, więc ludzie modlili się żarliwie. Szybko zaczęło to przeszkadzać Rosjanom. Pewnego wieczora pozabierali nam wszystkie książeczki do nabożeństw. Mama też musiała oddać swoją, ale miała jeszcze jedna, mniejszą, tę udało się jej schować za pazuchą. Odważnie wzięła na ręce młodszego brata, przycisnęła go do piersi i tak stojąc przeczekała przeszukanie.. Na pytanie o to, czy oddała wszystkie książeczki, mama z przekonaniem odpowiedziała:
- Tak!
Później dowiedzieliśmy się, że ojcu udało się schować Biblię.
Pamiętam, co powiedzieli enkawudziści ojcu wychodząc, bardzo się wtedy wystraszyłam:
- Polskę zobaczysz jak swoje ucho! Pod jodłą zdechniesz jak sabaka!
Myślę, że była to ich reakcja na snującą się cicho miedzy barakami pieśń: „Boże coś Polskę…”
Pamiętam też, co sobie pomyślałam, gdy odbierano nam nasze modlitewniki: Przecież pacierza, który umiem na pamięć i tak mi nie zabierzecie!


Nadszedł Wielki Post

Ludzie śpiewali „Gorzkie Żale”. Miałam obrazek Pana Jezusa w koronie cierniowej, postawiłam go w oknie, usiadłam na ławie. Wpatrywałam się i wnikałam w ból Jezusa, bardzo płakałam nad jego cierpieniem. Trwałam w tym stanie tak długo, jak długo ludzie śpiewali.
Jezus nie opuścił mnie, jest ze mną po dziś dzień… widzę go nieustannie, takiego samego, jak na obrazku z dzieciństwa.

Pewnego dnia mama nam zachorowała, nie poszła do pracy. Jak co rano zjawił się strażnik. Gdy zobaczył mamę, zapytała ją, dlaczego nie poszła do pracy. Mam odpowiedziała, ze jest chora. Strażnik wrzasnął:
- Chora nie chora, marsz do pracy!
Mama popatrzyła na nas tak, jakby się żegnała. Zaczęłam głośno płakać. Strażnik kopał mamę tak długo, aż zniknęła za drzwiami. Naszego lęku o mamę nie da się opisać…
Wieczorem sąsiadki, z którymi mama pracowała, przyprowadziły ją do domu. Trzymały ją pod ręce, ledwo szła. Starsza siostra pobiegła do szpitala i sprowadziła sanitariuszy z noszami. Pamiętam nasz wielki płacz.
Siostra codziennie chodziła odwiedzać naszą kochaną mamę. Przynosiła nieraz ze szpitala takie małe blinki, które mama podawała dla nas. Nie wiem, czy była chora, czy nie mogła jeść, czy chciała podać je specjalnie dla nas. Modliłam się o jej zdrowie, bardzo do niej tęskniłam.

Pewnego dnia, kiedy już ułożyłam do snu braci, wybrałam się do szpitala, aby odwiedzić mamę. Stanęłam w drzwiach szpitalnych, przechodzące pielęgniarki zapytały mnie, po co przyszłam. Odpowiedziałam, że do mamy, Anieli Mazur. Usłyszałam:
- Niedziela, nie wolno. Odwiedzin ni ma.
Stałam jednak dalej. Ktoś z przechodzących rzucił pod moim adresem:
- Idź do domu!
Nie posłuchałam, stałam - czekając sama nie wiem na co. Nagle zobaczyłam idącego w moim kierunku lekarza, byłam pewna, ze zaraz mnie wygoni, lecz on zapytał:
- Dziecino, jak ci na imię? Do kogo przyszłaś?
Odpowiedziałam, że przyszłam do mamy. Wypytywał mnie o rodzeństwo, o to, jak sobie radzimy. Opowiedziałam mu. Poradził, abym pilnowała braci i obiecał, że zrobi wszystko, aby mama do na wróciła. Podziękowałam mu za rozmowę i wróciłam do baraku.
Nie pamiętam, jak długo mama przebywała w szpitalu, ale wróciła do nas! Po kilku wolnych dniach powróciła do pracy. Nowej pracy. Została woźną w szkole, w obowiązkach pomagała jej starsza siostra. Mnie tez było trochę lżej, ponieważ pracowały bliżej nas.

Tato miał ciężką pracę. Chodził daleko, w głąb lasu – ok. 15 kilometrów w jedna stronę. Wracał bardzo zmęczony.
Pewnego dnia, mama oznajmiła mi, że zabiera mnie do biura. Po drodze poinstruowała mnie co mam mówić i oświadczyła, że w czasie rozmowy będę sama, poznałam też cel naszej wyprawy. Ułożyłam sobie w głowie cały scenariusz, część argumentów dodałam od siebie. Mama została na korytarzy, a ja zapukałam do drzwi biura.

- Proszę!- usłyszałam. Weszłam więc, witając się po rosyjsku z siedzącymi w biurze ludźmi. Pomieszczenie było bardzo duże, znajdowało się w nim wiele biurek, przy których siedzieli księgowi. Wszyscy zajęci byli liczeniem na drewnianych liczydłach. Na chwilę odgłosy liczenia ucichły, a oczy pracujących spoczęły na mnie. Zapytano mnie, po co przyszłam? Odpowiedziałam:
- Przyszłam was prosić o przeniesienie mojego taty, Mazur Władysława Iwanowicza, który ciężko pracuje w lesie - do innej pracy. Tata nie może wyrobić normy, bardzo mało zarabia, oddajemy mu swój chleb. Jesteśmy głodni, a tata wraca z pracy bardzo słaby.

Mówiłam po rosyjsku. Zauważyłam, że jeden z mężczyzn notował moją wypowiedź. Prosiłam, żeby przeniesiono ojca do innej pracy. Zaproponowałam, że może nią być przeładunek wagonów lub pobliska stołówka, gdzie ojciec mógłby wykupić sobie ciepły posiłek. Wzmocniłby się, wyrabiał normę, może nawet zostałby stachanowcem i więcej zarabiał. Skorzystalibyśmy na tym wszyscy. Nie bylibyśmy już nigdy głodni.

Swoją przemowę zakończyłam słowami:
- O to wszystko proszę ja, córka Anieli i Władysława Iwanowicza Mazur.
Pożegnałam się i wyszłam. Razem z mama wróciłyśmy do domu.
Następnego dnia, w lesie, gdzie pracował ojciec, zjawił się mężczyzna. Odnalazł ojca i powiedział:
- Mazur, jaką masz bojową córkę! Zostajesz przeniesiony do innej pracy, będziesz rozładowywał wagony.

Ojciec kupił ciepłą odzież i rozpoczął nową pracę. Jednak został stachanowcem! Zarabiał więcej, do pracy miał 2 kilometry. Nasze Zycie znacznie się polepszyło. Mięliśmy więcej buraków, otrzymaliśmy w nowym baraku mieszkanie z kuchnią, byliśmy sami. Jednak coś za coś. Nasilił się mój strach.
Po wyjściu wszystkich do pracy, zostawałam w mieszkaniu sama. Braci odprowadzałam do przedszkola, potem zajmowałam się sprzątaniem mieszkania.

Pewnego dnia, gdy zajęta byłam sprzątaniem, usłyszałam charakterystyczne kroki enkawudzisty – odgłos podkutych butów dzwonił mi w uszach. Otworzyły się drzwi.
- Wszyscy wyszli z domu – rzuciłam wystraszona. Bałam się, aby przypadkowo nie wystrzelił karabin. Trzęsłam się tak bardzo, że wydawało mi się, że kroki enkawudzisty obijają wnętrze mojego ciała…

Pewnego dnia, do naszego baraku powrócił sąsiad, który pół roku przebywał na leczeniu. Po powrocie stał się małomówny, wzrok miał dziki. Jego dzieci cieszyły się, bo znowu miały ojca.
Chodziłam na grzyby. Zbierałam pełne kosze, czyściłam grzyby i sprzedawałam stołówce. Za zarobione pieniądze kupowałam 1-2 porcje kaszy kraszonej olejem lub rybim tranem. Jeśli zostały mi pieniądze, to z kromką chleba w kieszenie wracałam do domu. Po drodze zaglądałam do lasu i zbierałam kolejny kosz grzybów, znowu je czyściłam

Do przygotowania grzybów potrzebowałam wody, więc musiałam pójść do studni. Studnia zrobiona była z drzewa i była bardzo głęboka. Pomyślała, że wiaderkiem nie dam rady jej rozlać do naczyń. Wiaderko zaczepiłam więc na korbie łańcuszkiem i wróciłam do domu po kubek. Kubkiem czerpałam wodę do naczyń. Zadowolona wróciłam do domu. Tu jednak pojawił się znowu problem. W nowym mieszkaniu kuchnia była wysoka, nie mogłam sięgnąć jej blatu. Postanowiłam, że po ratunek musze udać się na budowę. Znalazłam 2 równe klocki drewniane i deseczkę. Kiedy ułożyłam klocki przy piecu i nakryłam je deseczką, okazały się idealnym podwyższeniem. Nalałam kubkiem wody do garnka i obgotowałam w niej grzyby.

Odlałam wodę, uzupełniłam świeżą, po zagotowaniu dosypałam kaszy i przygotowałam rodzinie grzybową zupę. Rodzice i rodzeństwo mieli co jeść po powrocie do domu.

Pewnego razu poszłam do lasu na grzyby z siostrą Anną. Wiatr wiał w kierunku zachodnim. Siostra znalazła grzyba i rozradowana obwieściła mi tę nowinę. Odpowiedziałam jej, że też mam szczęście i właśnie znalazłam dorodnego grzyba. Wiatr niósł echo ponad naszymi głowami. W pewnym momencie – nie wiem, czy na drzewie, czy na ziemi – coś straszliwe wrzasnęło i uciekło. Usłyszałyśmy tylko odgłos łamanych gałęzi. Oniemiałyśmy z przerażenia, myślałyśmy, że nadszedł nasz koniec. Jednak Opatrzność Boża czuwała nad nami i szczęśliwie, całe i zdrowe, wróciłyśmy do baraków.

Moje życie było monotonne. Od rana do wieczora praca, ciągle to samo.
Najgorzej było wtedy, gdy samemu trzeba było przeżyć strach.
Z czasem przybywało mi lat i troszkę rozumu. Musiałam sobie z tymi strachami jakoś radzić. Nie rozstawałam się z modlitwą. Gdy maszerowałam boso na grzyby, gdy je zbierałam i wracała do domu – śpiewałam. Znałam pieśni na pamięć: Zdrowaś Maryjo Boga Rodzico, Matko Niebieskiego Pana, Nie opuszczaj nas Matko, nie opuszczaj nas.

Tato opowiadał mi często, że pod muchomorami mieszkają krasnoludki. Chodziłam po lesie tak cichutko, tak bardzo chciałam zobaczyć krasnoludka. Jednak nigdy go nie spotkałam. Doszłam do wniosku, że to ja sama jestem krasnoludkiem.

Rok 1941 – czerwiec – w głębi lasów, około 10 km od naszych baraków, zamieszkali i pracowali: ciocia Stefania, wujek Jan, ciocia Wanda, ciocia Józefa i syn cioci Stefanii i wujka Jana, 6-letni Ludwik. Dorośli pracowali, a ciocia Józefa opiekowała się Ludwikiem.
Pracując, spotykali się z moim tatą i mamą. Rozprawiali o biedzie, która ich dotknęła. Pewnego dnia, nie pojawili się w pracy wuj Jan i ciocia Stefania. Uciekli z łagru zabierając ze sobą Ludwika. Pierwsze dni ukrywali się w lesie. Jak cicho musiało zachowywać się dziecko, jeśli nie odnaleźli ich szukające zbiegów żandarmi.

Okazało się, że uciekinierzy wybrali się w daleką drogę do Polski. Wędrowali 6 miesięcy. W listopadzie dotarli do swojego domu. Przenocowali w nim tę pierwszą noc z zamiarem, że rano wyruszą dalej, aby się ukryć. Jednak nad ranem odnalazła ich policja. Syn Ludwik pozostał u jednej staruszki, a wujostwo zostali wywiezieni w głąb Rosji, jeszcze dalej niż do tej pory. Oboje zostali aresztowani i osadzeni w różnych więzieniach. Nic o sobie nawzajem nie wiedzieli.

Gdy generał Władysław Anders formowała armię polską, to z lasów i więzień wszyscy zgłaszali się na ochotników. Anders szukał polskich oficerów po całej Rosji, bo wiedział, że gdzieś tam zostali wywiezieni. Zapytał o nich samego Stalina i usłyszał:
- Ich uże niet!
Poza wojskiem, Anders wyprowadził z Rosji także cywilów. Przez Iran do Włoch. Wielu cywilów wsiadło na statek do Ameryki. Polscy żołnierze walczyli we Włoszech pod Monte Cassino.
Wujek Jan został żołnierzem Andersa. Rannego wuja odesłano go do Anglii. Po zakończeniu wojny planował wrócić do Polski, jednak stan zdrowia wuja ciągle się pogarszał
Ciocia Stefania kolejny raz uciekła z Rosji. Razem ze znajomą z więzienia ponownie przemierzała drogę do wolności, do Ojczyzny. Ucieczka powiodła się. Ciocia odnalazła syna Ludwika i wraz z nim zamieszkała w swoim domu w Pikulicach (2 km od Przemyśla).

Pewnego ranka, gdy jak zawsze sprzątałam, do mieszkania wszedł enkawudzista, który zawsze był do nas wrogo nastawiony. Tym razem wszedł z uśmiechem na twarzy i zapytał, kto posprzątał. Odpowiedziałam, że ja.
- Ot, chorosza dziewuszka! – powiedział. Bardzo się go bałam. Pierwszy raz od dwóch lat zapytał, czy jadłam śniadanie i co jadłam. Odpowiedziałam mu, że troszkę chleba i wypiłam herbatę z łodyg malinowych. Uspokajaj mnie i prosił, żebym się go nie bała, powiedział, że już nie będzie nas nachodził, bo wszyscy jesteśmy wolni.
Życie toczyło się dalej. Siostra wracając z pracy zbierała grzyby, suszyła je.

Zbliżał się czas, kiedy mieliśmy opuścić lasy. Wanda Wasilewska formowała Armię Polską i Generał Anders ze swoją Armią walczył pod Monte Cassino.
Ze wszystkich stron lasów ludzie wyjeżdżali, żegnali łagry. Młodzi wyruszali na wojnę, a starzy i dzieci dokąd kto mógł. W wolnych od pracy chwilach tato zaopatrywał nas w łapcie, które robił z łyka lipowego. Siostra suszyła grzyby.

Ludzie pracowali nadal, ale już bez obstrzału karabinów. Na tej „wolności” trzy razy w roku obchodziliśmy święta: 1 Maja, 7 listopada i Nowy Rok. Ponieważ do naszego wyjazdu zostało jeszcze trochę czasu, tato zrobił na Nowy Rok lipową szopkę, a w niej figurki. Był nawet chór dziecięcy. Tato przygrywał na skrzypcach. Szopka bardzo spodobała się Rosjanom.

W styczniu 1942 roku - znowu na saniach – opuszczaliśmy łagry. Nie wiem, jaka daleko było do dworca kolejowego. Zapamiętałam, że naszemu wyjazdowi towarzyszył silny mróz. Razem z nami wyjeżdżało kilka rodzin, to z nimi oczekiwaliśmy na dworcu na pociąg. Obserwowaliśmy przyjeżdżające z różnych stron rzesze Polaków.

Zapamiętałam moment, gdy nadjechał cały transport Wojska Polskiego. Skąd i dokąd jechali… tego nie wiem, ale pamiętam, że w tym okresie styczniowych mrozów, na głowach mieli letnie czapki. Zapamiętałam ich czerwone uszy, letnie płaszcze i zrolowane na plecakach koce. Byli bardzo zmarznięci. Gdy rozmawiali z tatą, jeden z nich podszedł i do ucha szepnął mu słowo Katyń. Słyszałam to, ponieważ siedziałam obok na tobołkach. Potem odjechali. Nie wiem dokąd, nie pytałam taty, ponieważ uważałam, że i tak mi nie powie.

Po kilku dniach na dworcu zebrało się wiele ludzi. Załadowali się w bydlęce wagony i całkowicie opuściliśmy lasy. Przejechaliśmy: Magnitogorsk, Swierdłowsk, Czelabińsk i minęliśmy góry Ural. I do przodu… W czasie podróży mieliśmy dłuższe i krótsze postoje. Rosjanie przynosili nam do wagonów kipiatok , czyli wrzącą wodę, czasami chleb i jakąś zupę, ale nie zawsze. Gorącą wodę przynosili zawsze. O zaopatrzenie każdy starał się na własną rękę, w miarę posiadanych rubli.

Trwała wojna. Pierwszeństwo w przejazdach miały transporty wojskowe. Pamiętam niekończące się transporty czołgów. My podróżowaliśmy tylko wtedy, kiedy były wolne tory. Bywało, że długo oczekiwaliśmy na bocznicach. Jeśli ktoś miał zapasy chleba, to mógł się pożywić. Pamiętam, że raz czekaliśmy na bocznicy 4 długie dni. Ludziom pokończyły się już zapasy. Mieli jednak jeszcze polskie ubrania, więc wędrowali do odległych kołchozów i wymieniali je na żytnią mąkę razową, innej nie było. Mama wymieniła taty marynarkę od garnituru.

Piecyk w wagonie był bardzo mały, każdy chciał coś ugotować, więc zorganizowano kolejkę.
Mama roztopiła śnieg i ugotowała nam z tej razowej mąki kluski na wodzie. Były smaczne, tym bardzie, ze nie jedliśmy nic od 2 dni.

Dojechaliśmy do Kujbyszewa, do polskiej placówki. Niestety, poproszono nas o opuszczenie miasta:
- Rodacy, wróćcie. Może jadąc tu, zauważyliście miejsce, gdzie można jakoś przeżyć.
Cofnęli nas do na Baszkirię (B. ASSR). Trafiliśmy do województwa Ufa, miasta Rojewka. Na stacji, 20 km od Rafewki, spędziliśmy 2 dni. Z kołchozów przysłano po nas sanie i zawieziono nas do jednego z państwowych gospodarstw rolnych w Alszejewski rejon, do Ostrowiecki Selsoviet we wsi Siemionowka. Mieszkaliśmy tam 4 lata.

W Baszkirii lasów było bardzo mało, przeważały stepy, po których grasowały wili. Na stepach, poza polami siewnymi, rosły tez burzany- po rosyjsku: buriany – i piołuny, których wysokość dochodziła do 2 metrów. Ich suche łodygi łamało się i paliło. Na brzegach rzeki rosła łoza, którą wycinano. Baszkirskie pola nie potrzebowały obornika, wszystko ładnie rosło.

Zimy były surowe. Rodzice i starsza siostra pracowali w kołchozie. Bracia i ja chodziliśmy do szkoły. Wiosną otrzymaliśmy 30 arów kołchozowej ziemi, podobnie jak pozostali pracownicy. Uprawialiśmy ją szpadlem, kawałek po kawałku. Posadziliśmy ziemniaki i inne warzywa: proso, słonecznik, len, tytoń. Jesienią mieliśmy swoje ziarno do następnych zasiewów. Sąsiadki Rosjanki pomagały nam. Tato też im pomagała. Ich mężowie i starsi synowie byli na wojnie.

Zimą mieszkania opalało się obornikiem. Przywożono na podwórze 2-3 wozy obornika, polewano wodą i puszczano na niego konie, które go udeptywały. Następnie obornik umieszczano w formach podobnych do tych, w jakich robiono cegły. Formy układano obok siebie w rzędy i suszono obornik, aż powstała z niego bryła. Opałem tym palono też w chlebowych piecach. W piecu się pali, na nim gotowało i spało.

W kącie naszej izby stała beczka z kiszona kapustą. Temperatura w mieszkaniu była taka, że kapustę trzeba było rąbać siekierą. Mieszkanie to odstąpił nam brygadier, czyli zarządca polowy. Wychodziło się z niego prosto na podwórze. Pierwszej zimy aby wyjść z mieszkania, trzeba było kopać tunel. Następnego roku tata uplótł ganek z łozy, który mama wylepiła od wewnątrz gliną. Tak rozwiązali śnieżny problem.

Po roku dorobiliśmy się kilku kurek i krowy Rozy, która dawała nam mleko. Kurki i Roza były odgrodzone od ganku, zebraliśmy też sterty siana. Kolejna zima była już dla nas lżejsza.

Bracia i ja chodziliśmy do szkoły. Uczyłam się dobrze, dlatego z okazji świętą 7 listopada zostałam wyróżniona. W nagrodę otrzymałam 2 zeszyty, ołówek kopiowy i stalówkę. To było wielkie wyróżnienie, ponieważ cała klasa pisała na gazetach atramentem z sadzy. Wcześniej też robiłam sobie taki atrament. Wyróżnienie otrzymała w ciągu trzech kolejnych świąt (7 listopada, Nowy Rok, 1 Maja). Z ołówka zrobiłam atrament, którym potem podzieliłam się z koleżankami i kolegami z ławki. Kartki z zeszytu również podzieliłam między przyjaciół.

Po lekcjach chodziliśmy z nauczycielką pielić kołchozowe pole: słonecznik, len, pszenicę, ziemniaki. W czasie jednej z takich wypraw pogryzł mnie pies. Nauczycielka zatrzymała traktor, zaczerpnęła ropy i polała mi nią ranę. Zaczęliśmy pielić, ja czułam się coraz gorzej. Słońce mocno przypiekało, rana bardzo mnie bolała. Jedną ręką pieliłam, tę ranną oszczędzałam. Do domu wróciłam z mocno spuchniętą ręką.. Mama rozcięła mi rękaw nożyczkami i owinęła ranę. Jednak musiała iść do pracy. Wyprowadziła mnie przed dom i pokazała drogę do następnej wioski, gdzie była cerkiew, a przy niej ośrodek zdrowia.

W ośrodku zdrowia opatrzono mi ranę, do domu wróciłam późno, ponieważ musiałam pokonać 5 kilometrów, które oddzielały dwie wioski.

Rodzice pracowali w kołchozie, jako zapłatę otrzymywali mąkę. Pierwsze ziarno szło na chleb dla wojska i kolejne zasiewy. Ludzie dostawali mąkę żytnią razową. Wyglądała ładnie, ale gdy mama upiekła z niego chleb, to był gorzki jak weramon. Jednak cieszyliśmy się, że w ogóle był.
Zimą po pracy wszyscy wypoczywali, latem było inaczej. Tato miał „złote” ręce, potrafił zrobić wszystko. Garbował skóry z owiec i szył kożuchy, naprawiał zegarki, buty, robił obrączki dla nowożeńców, pierścionki. Nawet wstawiał w nie oczka; czerwone, zielone, żółte. Białe oczka wyrabiał z polskich pieniędzy.

Tato nauczył mnie suszenia tytoniu. Wiedziałam, jakie liście i kwiaty zrywać, jak je sortować i suszyć. Wyrabiałam też szpilki klonowe do naprawy butów, ostrzyłam je. Siostra przędła wełnę, którą przynosiły jej Rosjanki. Rosjanie trzymali po jednej krowie, dziesięć owiec i dziesięć kur. Mieli obowiązek zdawania masła i wełny w ramach kontyngentu. Resztę mogli zatrzymać sobie. Siostra przedęła tę wełnę na rękawice, pończochy, swetry. Robiła także chusty i szale. Rosjanki płaciły jej wełną. Siwą, czarną i białą. Pomagałam siostrze, przebierałam wełnę, bo nie było gręplarni. Musiałam robić to bardzo starannie. Potrafiłam dziergać na drutach pończochy, rękawice i skarpety.
Mama przędła na wrzecionie len, na osnowie dratwy do butów i nici do szycia kożuchów. Pomagała ojcu szyć kożuchy.

Bracia odrabiali lekcje.
Tato, który miał bardzo dużo pracy, potrafił znaleźć czas, aby nauczyć nas pacierza.
Dni wypełnione były pracą. Wieczorami tez nie odpoczywaliśmy. Tato zrobił młynek i mielił wieczorami kaszę jaglaną. Przywożono nawet proso z sąsiednich kołchozów. Tato zarabiał na tym, ponieważ za usługę brał odsyp, czyli jakąś część ziarna.
W kołchozie tato pełnił role kowala, naprawiał kombajny, kosiarki, młockarnie i inne maszyny. Razem z nim pracował 60-letni Józef Sieczka. Ciężka praca nie zwalniała ich od służby w armii. Przychodziły do nich wezwania. Pan sieczka był już starszy, po przejściu 35 km był przemęczony. Tato miał 46 lat, co chwila wzywali go. Suszyłam chleb, żeby zawsze był gotowy na wypadek wezwania taty.

Po jednym z kolejnych wezwań tato przygotowywał się do drogi. Do węzełka schował suchy chleb i mały kubeczek. Pod pachami natarł się solą, oczy natarł ałunem. Zanim doszedł do komendy wojskowej, miał już bardzo wysoka gorączkę i kaprawe oczy. Stanął na komisji i ponownie wrócił do domu z wypisem: CHORY. Kolejny raz uzupełniłam woreczek świeżo suszonym chlebem…
I kolejny pobór, tym razem zimą. Tata i p. Józef poszli z węzełkami chleba, żegnaliśmy ich zapłakani i rozmodleni. Nie było ich 3 dni. Wrócili trzeciego dnia wieczorem, Księżyc świecił we mgle, dmuchnęło śniegiem. Tato opowiedział nam, co im się przytrafiło.

Wracali, do domu pozostał jeszcze szmat drogi. Pan Józef rzekł:
- Ja zostanę, a wy Mazur idźcie. Dogonię cię za chwile.
Tato odszedł, ale co chwila oglądał się za siebie, lecz nikogo nie widział. Kiedy po jakimś czasie ponownie się odwrócił, ujrzała p. Józefa jadącego na siwym koniu. Zdumiał się i zastanawiał, skąd p. Józef wziął takiego konia?! Postanowił zawrócić i zaspokoić swoją ciekawość. Gdy podszedł blisko, nie musiał o nic pytać. Siwy koń to zwały śniegu, które szybko zasnuły zmęczonego wędrówką starszego człowieka. Tato zaczął krzyczeć:
-Józef! Józef!
Pomału i ostrożnie podniósł go na nogi, potem na plecy i tak przywędrował z nim do wsi. Zaprowadził pana Józefa do domu. Józefowa długo i serdecznie dziękowała tacie za to, ze nie zostawił jej męża gdy ten legł na śniegu zmęczony i senny.

Zbliżała się wiosna i wiosenne prace w polu. Pracowali wszyscy mieszkańcy wsi. Nadszedł okres pielenia dla dzieci szkolnych. Uczniowie zarabiali też przy zbiorze słonecznika, rwaniu lnu, wykopkach.

Zimą mieliśmy w szkole dożywianie. Dostawaliśmy ziemniaki gotowane w mundurkach. Jeśli ziemniak był duży, to dostawaliśmy po jednym. Jeśli małe, to 2.
7 listopada (święto) mieliśmy w szkole wspólny obiad, ale wcześniej musieliśmy na niego zarobić, bo w przeciwnym razie szkoła nie otrzymałaby ani ziemniaczka. Otrzymywaliśmy prowiant na taką kwotę, jaka wypracowaliśmy. Bo Lenin skazał: Kto nie rabotajet, ten nie kuszajet.
Rozbolała mnie lewa noga. Spuchła, zrobiła się czerwona, swędziała i bolała. Mama poprosiła pewna staruszkę, która trochę leczyła domowymi sposobami, aby obejrzała nogę. Staruszka utoczyła z lnianego przędziwa 9 gałek. Położyła na nogę lniane płótno i 3 gałki; przeżegnała się, wyszeptała jakieś modlitwy. Zapaliła gałki i przykryła płótnem. Powtarzała te czynności trzy razy. Choroba przeszła jak ręką odjął A noga bolała mnie już cały tydzień. To była róża, w Polsce takiej choroby nie uznają.

Za jakiś czas rozbolała mnie głowa. Siostra przyniosła w buteleczce 4 pijawki i wezwała tę samą staruszkę. Prosiłam, aby zawiązano mi oczy, żebym tych pijawek nie widziała. Zrobili to. Potem przyłożyli mi do głowy cztery pijawki, nad uszami, na czole i z tyłu głowy. Usłyszałam jak pijawki delikatnie szczypnęły skórę. Gdy się już nassały mojej krwi, odpadły same. Staruszka wsadziła je do popiołu, w którym się wytarzały, a następnie zamknęła je w buteleczce z czystą woda..

Znowu minął rok…
Pamiętam, wrzesień… Pani Józefie Sieczka obrodziły ogórki, zakisiła ich w beczce ok. 100 kilogramów. Mnie wtedy bolały uszy i gardło.
35 kilometrów od naszego kołchozu znajdowało się miasteczko Rajewska. Pewnego niedzieli kilka kołchoźniczek zebrało swoje towary i postanowiły wyruszyć z nimi na bazar do Rajewski. Odbywał się on tylko w niedzielę. Ja z mamą zabrałyśmy się z nimi do lekarza. Wyjechałyśmy wszystkie wczesnym rankiem. Po przybyciu na bazar mama zostawiła mnie pod opieką dorosłych kobiet, a sama poszła zając kolejkę do lekarza.

Kobiety miały machorkę i jajka, więc poszły porozglądać się po bazarze. Pani Sieczkowa odeszła, aby sprawdzić cenę kiszonych ogórków; zostałam na wozie sama.
Niedaleko bazaru znajdował się szpital. Wychodziło z niego wielu r4annych żołnierzy radzieckich (sałdatów). Różni; bez ręki, nogi, inni z obandażowanymi głowami, wspierający się na kulach. Wielu z nich przychodziło na bazar, wszystkie wozy z towarem otoczone były przez rannych żołnierzy.

Podeszli i do mnie prosząc:
- Diewuszka, daj ogórca!
Odpowiedziała, że nie mogę, ponieważ nie są moje i poprosiłam, aby przyszli, kiedy wróci ich właścicielka. Gdy pani Sieczkowa wróciła, rozdała żołnierzom po jednym ogórku, przychodzili ponownie i prosili o kolejne dla kolegów, którzy nie mogą wstać z łóżka. Tym sposobem kobieta rozdała wszystkie ogórki. Płakała ze wzruszenia, przypomniała sobie swoich dwóch synów, o których nie miała żadnych wiadomości. Miała nadzieje, że może z nimi tez jakiś dobry człowiek podzieli się chlebem i dobrym słowem. Jak to na wojnie.

Mama zaprowadziła mnie do lekarza, po wizycie u niego wykupiłyśmy leki i wróciłyśmy na bazar. Jednak nikogo z „naszych” już nie było. Musiałyśmy wracać do domu pieszo.
Uszłyśmy kawał drogi, gdy słońce zaczęło chylić się już ku zachodowi. Przechodziłyśmy właśnie przez tatarską wieś, domy pokryte były słomą, a pod strzechą – na drucie – suszyły się ryby na zimę. Mama zadecydowała, że musimy w którejś chacie przenocować. Weszłyśmy do jednej z nich i poprosiłyśmy o nocleg. Powiedziałam gospodyni, że zapłacimy za gościnę.
Tatarzy nas przyjęli.
Mama podała mi wtedy leki, na kolację dostałyśmy zacierki na wodzie, oczywiście z żytniej mąki razowej. Innej nikt nie posiadał. Po kolacji porozmawialiśmy chwilkę z gospodarzami i zaczęłyśmy przygotowywać się do spania. Gospodyni przyniosła nam snop siana i położyła na ziemi. Siano przykryła tkaną z konopi płachtą. Mama położyła się z brzegu, ja przytuliłam się do niej. Obok mnie, w równym rzędzie, ułożyli się Tatarzy. Przykryliśmy się następną płachtą. Byłam chora i bardzo zmęczona całodniową wyprawą, więc nawet nie wiem, jak długo spałam. Pamiętam, że w nocy obudziłam się i sprawdzałam, czy mama oddycha. Bałam się Tatarów tak bardzo, ze dopóki mama spała, nie otworzyłam nawet oczu.

Całą noc gryzły nas pchły. Rano wstałyśmy, zapłaciłyśmy za gościnę. Pamiętam, że pieniądze położyłam na stół. Stół, ława, klepisko i pchły – to cały tatarski dobytek. Podziękowałyśmy raz jeszcze i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Do domu wróciłyśmy ok. godziny 13 00. Mama miała wolny dzień, a ja spędziłam go w łóżku; przyjmowałam leki.

Następnego dnia zostałam sama w domu, wciąż byłam chora. Naszła mnie wielka ochota na masło, tak ogromna, że postanowiłam zrobić je sama. Znalazłam trochę śmietany, wlałam ją więc do buteleczki, która zatkałam korkiem. Zaczęłam potrząsać energicznie butelką, tak długo, Az zaczęły tworzyć się maślane grudki. Wylałam zawartość butelki na sitko i łyżką uformowałam z grudek bryłkę masła. Opłukałam ją w wodzie. Moje masło było bielusieńkie, ponieważ zrobiłam je z koziego mleka.

Żyliśmy w miarę normalnie. Mieliśmy swoje ziemniaki, mleko, jajka, warzywa, proso na kaszę i małe koźlęta, które miedzy wiosna i jesienią urosły na tyle, że było też i mięso. Była też skóra na kożuchy. Tato zrobił nam drewniaki. Mama, tato i starsza siostra mieli walonki. Wszyscy mieliśmy kożuchy. Potrafiłam zrobić na drutach skarpety i rękawice, nie marzliśmy.

Nadeszła wiosna 1945 roku. 9 maja zakończyła się wojna. Rodzice pracowali w kołchozie jeszcze całe lato i zimę. Pomału przygotowywaliśmy się do powrotu do utęsknionej Polski. Pisało się do ambasady w Moskwie, długo czekaliśmy, Az przyszły dokumenty. Mieliśmy już świadomość, że niedługo wyjedziemy.

Ojciec pracowicie spędził ten ostatni okres pobytu w kołchozie. Przed wyjazdem zakończył wszystkie prace dla sąsiadek-Rosjanek.; naprawiał buty, szył kożuchy. Sprzedaliśmy kozę, koźlęta i baranka. Kołchoz rozliczył się z nami, zapłacił część mąką i cześć rublami. Mama zaczęła wypiekać chleb na drogę, gromadzić mięso i ziemniaki.

Kierownik kołchozu wyznaczył konie, które odwiozły nas pewnego marcowego dnia do Rajewki, na dworzec. Zewsząd przybywały tłumy ludzi, kolejne wagony napełniały się Polakami. Wyruszyliśmy w drogę powrotną… doczekaliśmy.

Na kolejnych stacjach dołączano nowe wagony. Transport, którym podróżowaliśmy, liczył 43 wagony, obsługiwały go dwie lokomotywy. Pamiętam większe miasta, które mijaliśmy: Kujbyszew, Charków. Wstrząsające wrażenie zrobił na mnie zrujnowany Kursk – pobite miasto. Przyjechaliśmy tam rano, noc była bardzo mroźna. Wschodzące słońce świeciło jaskrawo.

Za torami znajdował się wielki, ogrodzony drutem kolczastym, plac. Pilnowali go rosyjscy żołnierze. Zgromadzono na nim jeńców niemieckich. Byli bardzo zmarznięci; nogi i głowy poowijane mieli strzępami koców. Nieustannie chodzili po zaśnieżonym placu. Pomyślałam, że to straszne, jaki człowiek zgotował los drugiemu człowiekowi… Brat Marian zapytał w pewnej chwili mamę o to, ile mamy bochenków chleba. Mama odparła, że sześć. Brat poprosił o jeden bochenek, mama bez słowa mu go podała. Pobiegł z tym bochenkiem pod drut kolczasty i podał go jednemu z jeńców. Usłyszał:
- Dankeszejn!
Nie powiedział nam wcześniej, po co mu chleb. Gdy wrócił, przyznał się, co zrobił. Pamiętam, że bardzo się bałam, aby pociąg nie ruszył z miejsca i nie przejechał poruszającego się między kołami wagonów brata. Takim samym lękiem napawała mnie myśl, że ruszymy w dalszą podróż bez niego, że mógłby nie zdążyć i zostać w Kursku. Dzięki Bogu wszystko ułożyło się dobrze. Byliśmy znowu w komplecie.

Po ok. pół godziny od powrotu Mariana wymieniono lokomotywę i ruszyliśmy… Minęliśmy rzekę Dniepr obok Kijowa, Lwów; ze Lwowa udaliśmy się w kierunku na Rawę Ruską. Tu, po przekroczeniu granicy, pociąg stanął. Kto mógł, wychodził z wagonu czym prędzej. Wzruszeni ludzie obejmowali polską ziemię, całowali ją, radowali się i płakali z radości. Dziękowali Bogu za łaskę życia i powrót do Ojczyzny.


Z Rawy Ruskiej ruszyliśmy w kierunku Lublina. Pamiętam, że był to Tydzień Palmowy. Chciano wywieźć nas na ziemie zachodnie, ale ok. 10 rodzin nie wyraziło na to zgody. Chcieli wrócić do swoich gospodarstw, w rodzinne strony. Podstawiono nam samochody, przeładowaliśmy na nie swój dobytek i odwieziono na Majdanek. Zakwaterowano nas w barakach, mieszkaliśmy tam 10 dni. Zapamiętałam wieżę obserwacyjną, wysokie ogrodzenia z drutu kolczastego i piec krematoryjny. Był bardzo okopcony. Na terenie Majdanka składowano ogromne ilości butów najróżniejszych rozmiarów i ludzkich włosów. Pobyt w tym miejscu znosiliśmy bardzo boleśnie.

W tym czasie po raz pierwszy od wielu lat obchodziliśmy prawdziwą Niedzielę Palmowa. Poszliśmy wszyscy do katedry przemyskiej. Był piękny, ciepły dzień. Aby dojechać do Przemyśla i uczestniczyć w nabożeństwie, czekaliśmy tydzień na transport. Wtedy pociągi chodziły bardzo nieregularnie, czasami były to pojedyncze wagony.

Obok Majdanka znajdowało się gospodarstwo rolne. Ludzie uprawiali tam buraki nasienne. Codziennie na teren obozu przyjeżdżała furmanka i zabierała ludzi chętnych do pracy. Pracowało się od 7.00 rano do godz. 15.00. Dniówka wynosiła 60 złotych. Razem z siostrą zarabiałyśmy codziennie 120 zł. Mieliśmy więc już trochę własnego grosza.

Codziennie po pracy chodziłam do Katedry w Lublinie. Była cudowna! Modliłam się i nie mogłam się rozstać z tym cudownym miejscem, a przecież cel naszej podróży – Przemyśl – był już niedaleko.
Przepracowałyśmy w gospodarstwie cały tydzień. W Wielką Sobotę załadowali nas do pociągu i ruszyliśmy w kierunku Przemyśla. W Niedzielę Zmartwychwstania nasz skład postawiono na przemyskiej bocznicy i świętowaliśmy.

W Przemyślu świątecznym chlebem powitała nas ciocia Stefania, przyniosła nam go do wagonów. Wujka Janka nie było. Podobno już miał wracać do Polski, gdy rozchorował się i zmarł. Cioci wysłano plecak, zdjęcia, dokumenty, różaniec i łańcuszki męża. Łańcuszki wuja ciocia podarowała nam na pamiątkę.

Pośród dokumentów znajdował się opis szlaku bojowego, który przebył wuj Jan. Od Syberii przez Monte Cassino, po Anglię.

Właśnie wtedy dowiedzieliśmy się, co stało się z pozostałymi w Rosji ciotkami, Wandą i Stefanią. Ciocia Wanda została sanitariuszką w tworzonej przez Wandę Wasilewską armii polskiej. Siostrę Józefę, która była niepełnoletnia, zostawiła pod opieką znajomej Rosjanki, staruszki już. Po wojnie tato poszukiwał jej przez czerwony Krzyż, ale przyszła odpowiedź, że nie odnaleziono takiej osoby.
Wujka Jana ostatni raz widziałam w 1939 roku, byli u nas na Wigilii całą rodzina. Ciocia Stefania śpiewała kolędę:
Przystąpmy do szopy, uściskajmy stopy
Jezusa maleńkiego, który swoje Bóstwo
Wydał na ubóstwo – dla zbawienia naszego!

Zawitaj Zbawco narodzony z Przeczystej
Panienki! Gdzie berło, gdzie Twoje Korony?
Gdzie berło, gdzie Twoje korony
Jezu Malusieńki?
(usłyszałam ją tylko jeden raz i nauczyłam się na pamięć)

***
W poniedziałek rozwożono nas samochodami na placówki. We wtorek rodzice i starsza siostra poszli zobaczyć nasze dawne gospodarstwo. Ja z braćmi i innymi dziećmi - było nas ok. trzydziestu – chodziliśmy do Katedry, uczyliśmy się katechizmu i przygotowywaliśmy się do Pierwszej Komunii Świętej.
Odbyła się ona w maju, szczegółowej daty nie zapamiętałam.

Siostrę Annę zatrudnił w charakterze służącej ksiądz. Pracowała głównie w oborze, ale w wolnych chwilach pomagała kuzynce księdza w sprzątaniu plebanii i przygotowywaniu posiłków.
Pewnego dnia do Przemyśla wrócili Rodzice. Poprosili mnie, abym z sąsiadem wróciła do naszego dawnego gospodarstwa po bagaż. Mama podprowadziła mnie ulicą Słowackiego, doszłam do Pikulic, gdzie mieszkała moja ciocia. Pokazała mi drogę do rodzinnej wsi., udałam się więc w dalszą wędrówkę.

Pamiętam, że mijałam pałac Pani Baronoweji leżący w pobliżu majątek Pana Tomaki. Jeszcze chwila i zobaczyłam naszą kolonię. Wiedziałam, że przed wojną było w niej 6 domów. Policzyłam. Teraz było ich 5. Zastanawiałam się, co stało się z jednym domem?! Gdy podeszłam bliżej, zauważyłam, że nie ma naszego domu, który stał pierwszy od szosy. Dostrzegłam tylko sad. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi.

Rozpoznałam miejsce, w którym stał dom; pozostały fundamenty i piwnica, w której można było mieszkać. Stodoły i obory tez nie było. Usiadłam obok piwnicy, rozpłakałam się. Pochodziłam po znajomym sadzie, obejmowałam jabłonie, grusze, czereśnie i śliwy. Ze wzruszenia ucałowałam drzewa, trwające jak dawniej i czekające na nas.

Nie zdawałam sobie sprawy, że przygląda mi się, stojący przy sąsiednim domu sąsiad. Gdy zmierzchło poszłam do niego, przywitałam się, opowiedziałam, kim jestem i przekazałam prośbę rodziców, o pomoc w przewiezieniu naszego bagażu z Przemyśla. Sąsiad zaprosił mnie do siebie, jego zona poczęstowała kolacją. Mieli dwoje dzieci; córką Cesię i syna Rysia. Do snu położono mnie właśnie z Cesią. Usnęłam szybko. Obudziło mnie pukanie do okna, usłyszeli je również gospodarze. Gospodyni wstała i otworzyła drzwi nocnym gościom. Mężczyźni usiedli przy piecu.
- Dajte weczeru – usłyszałam. Popatrzyli na mnie i zapytali:
- Koho noczujete?
Sąsiadka wyjaśniała, że wróciłam ze Związku Radzieckiego do rodzinnej wsi i przyjechałam prosić o pomoc w przewiezieniu dobytku z Przemyśla. Leżałam cichutko, nawet się nie poruszyłam.

Przysłuchiwałam się rozmowie, a ponieważ znałam język rosyjski, rozumiałam też mowę ukraińską. Bałam się, że każą mi wyjść z łóżka i zabiją mnie na podwórku. Bogu dzięki tak się nie stało. Rano - po śniadaniu – usiadłam na wóz i podziękowałam pani gospodyni za posiłki i opiekę. Odjechaliśmy. W czasie podróży do Przemyśla sąsiad nie pytał mnie, czy słyszałam nocną rozmowę. Ja tez nic nie mówiłam. Po przybyciu na miejsce ojciec z sąsiadem załadowali nasz dobytek i ruszyli… Nigdy nie opowiadałam ojcu o tym, co wydarzyło się tej nocy, gdy nocowałam u sąsiadów.
Zostałam z braćmi w Przemyślu, aby ukończyć katechizm i po spowiedzi przyjąć Komunię Świętą.

W maju, w Katedrze przemyskiej- wraz z braćmi i innymi dziećmi - przyjęłam Pierwszą Komunię Świętą. Był rok 1946, szesnasty rok mojego życia…
Po powrocie z kościoła zjedliśmy wspólne śniadanie. Było kakao i bułka z masłem. Po śniadaniu i modlitwie rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Ja szłam z mama i braćmi…



Na podstawie rękopisu z 2008 roku opracowały: Joanna Dymińska-Kuchar i Ewa Kurasz.
Kopie dokumentów i fotografie uczestników opisywanych wydarzeń pochodzą ze zbiorów prywatnych Pani Cecylii Braś.












Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Paweł #43614 | 83.9.*.* 26 sie 2010 22:31

    Wspaniała lekcja hisorii. Cieszę się i dziekuje za to że mogłem przeczytac Pani wspomnienia. Była to dla mnie wielka przyjemnosc.

    ! - + odpowiedz na ten komentarz

  2. mieszkanka Kandyt #40637 | 95.51.*.* 20 sie 2010 19:36

    To co przeczytalam wzruszylo mnie do lez bardzo szanuje Pania Bras i mam Do Niej wielki szacunek, gdybysmy wszyscy byli tacy jak Ona moze byloby lepiej

    ! - + odpowiedz na ten komentarz